Hamburgerowy maraton

Kategorie BIEGANIE,BLOG0 Komentarzy

W myśl zasady lepiej późno niż później oto on – hamburgerowy reportaż!

Hamburg – miasto owiane złą sławą – kolebka światowego terroryzmu a do tego mało kto mówi po polskiemu. Mimo pewnych obaw po ostatnich pogróżkach w kierunku sportowców grupa dzików i loszek postanowiła zmierzyć się z przeznaczeniem i wyruszyła drogą powietrzną do Hamburger City na Haspa Marathon Hamburg (23 kwietnia 2017) ! Każdy jechał z czymś powalczyć i tak:
Brychu – balonik napompowany przez Kreskę nie pozwalał mu się pokazywać na mecie później niż po 2 godzinachi 49 minutach
Azteq – miało być bicie życiówki ale kontuzja nogi i 3 tygodniowa pauza stawiała pod znakiem zapytania sam start
Dejw – jak na ultrasa przystało jego planem było się dobrze bawić na tak krótkiej trasie
Mała i Koteq – loszkowa sztafeta, dziewczyny ostro wzięły się za treningi więc są życiówkowe zakusy.


Dwie piękne i trzy bestie

 Docieramy bezpiecznie do Hamburga, później metro i o dziwo przekonujemy się dwukrotnie o sympatycznym podejściu Niemców do przybyszów kiedy to stojąc zagubieni na skrzyżowaniu i w metrze o 23 w nocy ktoś podchodzi i proponuje pomoc …. 😉
W sobotę wybywamy po odbiór pakiecików – wielgachna hala, ciekawe targi branżowe i sprawna obsługa. Na stanowisku Asicsa łapiemy się na komputerowy pomiar swoich kopyt – jedynie Prezesowi wyszło że ma tylko jedną nogę bo druga owinięta przez Jagódkę w niebieskie tejpy szłapa wyszła jak zmutowana racica gnoma leśnego.


Gili Gili w nogi

Zażywamy makaronowo-węglowodanowego doładowania popitego bezalkoholowym (bleee) piwem i uciekamy. Nad nami lata kilka helikopterów i Dejw rozgląda się nerwowo za jakimś wybuchającym żartownisiem. Meta i trybuny już stoją – o jak będzie dobrze już tu wpaść i cieszyć się wynikiem.


OOOO – byle tu jutro dobiec!

Wracamy – i co tu robić – nawadniamy się każdy na swój sposób a wieczorkiem jak grzeczne dzieciaczki  uskuteczniamy gry w pociągi – nagle każdy chciałby zostać władcą torów lub chociażby maszynistą..;)


Grzeczne zabawy przedstartowe – ciuf ciuf

Czas płynie błogo aczkolwiek nerwowo … czuć w powietrzu adrenalinę i rozlane izotoniki 😉 Mnie (Prezia znaczy się) dalej bolą moje 2 kontuzje nogi – zastanawiam się co zrobić – nie startować …. NIEEEEE 🙂 – startować i biec powoli …. bez sensu…


Za czym ta kolejka ???

Dzień startu – poranek – poranne szamanko i szykowanko i lecimy na start. Zgubić się nie  ma jak – sznury ludzi ciągną na start pod Iglicę. Przed startem zaczynamy się rozdzielać bo strefy startu mamy porozrzucane – ostatnia kolejka do wucetów i na start lecimy z Dejwem prawie na ostanią chwilę. No i stoję w swojej strefie – gdzieś przede mną Brychu – gdzieś za mną reszta – tłum napalonych (na bieganie) ludzisków a nademną mostek i chodzący ludzie – i znowu przypominam sobie o zagrożeniu terrorystycznym wpajanym co chwila przez Dejwa – w razie co byłaby miazga …ale my nie o tym!

No to Michał co robimy – jak lecimy? Sam z sobą prowadzę inteligentną pogawędkę – polecieć po lekku – i tak będzie boleć czy lecieć na maksa z marną szansą na życiówkę (3:33) przez brak treningów formy i też z bólem pachwiny i piszczeli … jak myślicie – co zrobi DZIK???


Znaki wodne podobno dodają epickości 😉

Strzał ..idziemy … truchtamy .. no to Coco Jumbo i do przodu – jak już tu jestem to dziczymy na maksa. Zaciskając zęby zakładam taktykę – idę nadświetlną a co 5km robię rachunek sumienia czy dalej dam radę i czy warto ryzykować utratę nogi …. lekko nie ma ale pierwsze 10km odbijam w granicach 4:40-4:50 więc jest dobrze, kolejna 5-ątka dalej luźno się biegnie a i noga nie odpadła – zaczynają się pojawiać wizje pobicia życiówki i nieśmiertelności na mecie …. o nie nie nie …. już ja Cię nauczę pokory – pomyślał Maraton.  15 kilometr odbijam z czasem 5:10 i zaczynam coraz bardziej utykać na prawą kontuzjowaną nogę – ból robi się dość uciążliwy … 16km dalej spada do 5:25 .. lekka załamka ale robię zryw i wracam do tempa poniżej piątki na 17km … niestety noga postanowiła jednak już ze mną nie współpracować i zaczyna się walka a to nawet nie połowa .. 18, 19, 20 kilometr tempo znowu drastycznie spada a ja zaczynam kalkulować czy jest sens walczyć z bólem przez kolejne dwadzieściaparę kilosów tym bardziej, że kondycyjnie też czuję ewidentny brak  miesiąca treningów …. to nie jest ten dzień, rachunki z maratonem trzeba będzie zrobić na jesień – po raz pierwszy w życiu ODPUSZCZAM … nie schodzę z trasy ale aby nie pogarszać sytuacji mojej nogi zwalniam i obieram taktykę – BYLE DOBIEC … taktyka ta ma jedną wielką zaletę – można się cieszyć maratonem – oglądać otoczenie, przybijać piątki kibicom – a więc zaczynam zwiedzanie 😉


Wujek worek – ładny worek???
30km – czas zadzwonić do Wujka i się dowiedzieć co w świecie 

Gdzieś w tych okolicach 20km dogania mnie Dejw – kilka słów typu „biegniesz jak lama” i zaczyna się oddalać. Ja ciągle zwalniam – tempo zaczyna spadać w okolice 5:30 a momentami 6:00 – ale nic tam – zwiedzam dalej 😉 W okolicach 30 kilometra zaczynam się zastanawiać jak tam sobie Brychu radzi – wyciągam fona i dzwonię do Wujka co to śledzi nasze poczynania online co tam u naszego rudego kenijczyka. Słyszę, że leci na granicy tego co założył (a założył, że je..nie Kreskę 😉 ).  No to gitarra … radzi sobie. Ja wskutek telefoniady i sprawdzania fejsbuków zaliczam 31 kilometr z tempem .. o zgrozo .. 7:49 😉 Ostatnia dyszka do mety – nie mam jakiejś większej ściany ale ból nogi już bardzo uprzykrza radość z biegania i kilometry zaczynają mi się strasznie dłużyć. Ale na spokojnie docieram na metę – za nią widzę Brycha (ooooo dogoniłem go?;) ) … czeka na Małą – dowiaduję się, że zrobił to co założył – to jest skurczesyn mały ;)!!!


Dzikie maratończyki i sztafetówki

Po tułaczce po halach, przebiórce ect. wreszcie odnajdujemy się stadnie i podsumowujemy bieg – i tak:

Brychu – życióweczka – 2:48:56 (208 pozycja)
Dejw – życióweczka – 3:32:29
Azteq – przeżył – 3:53:28
Loszki – rewelacja – 3:49:41
(znaczy, że wyprzedziły Prezia 😉 )


Nowe naszyjniki – kolekcja wiosna 2017

Emocje opadają a więc wracamy robić to co w maratonie najlepsze – ŚWIĘTOWAĆ!!! Szukamy knajpy typowo niemieckiej ale z tym ciężko – wchodzimy do niepozornej knajpy a w środku to co być powinno – niemiecka muzyka, bawarskie stroje i kelnerki typowo beerfestowe z dużymi ..no ten tego … kwalifikacjami! Endorfiny jeszcze trzymają więc zaczynamy nawadnianie pobiegowe 😉


No to po izotoniku RAZ

Wracamy do hotelu – mój ulubiony prawie kolega Dejw co chwila podśpiewowywuje w moim kierunku ….”Bang Bang Lucky Luck” …. jak myślicie dlaczego? 😉  Ano fakt – po tym jak opadła adrenalina biegowa moje nogi odmawiają współpracy a kontuzja postanowiła odegrać się na mnie ze zdwojoną siłą – idę jak kowboj po ulta-spagetti-westernie … i tak już zostanie na kolejne kilka dni 😉

W pokoju kontynuujemy nawadnianie ale żeby nie było uskuteczniamy też jakże chwalone przez masera Śledzia rolowanko!!!

Kolejny dzionek przeznaczamy na zwiedzanko – chodzimy, podziwiamy .. czekając na kawkę zamówioną w sklepie przeglądam prasę … i co widzę – pierwsza strona Hamburger Abendblatt zdjęcie z maratonu a wśród biegnących mknie moja loszka Koteq – sława na niemieckich wojażach zapewniona!


Pierwsza strona niemieckiego pudelka

Podsumowując – wypad hamburgerowy należy zaliczyć do mega udanych – Brychu udowodnił, że ciężka i systematyczna praca przynosi efekty, Dejw udowodnił, że brak ciężkiej i systematycznej pracy też przynosi efekty, loszki pokazały swoje ostre, polakierowane na pomarańczowo pazurki biegowe a ja …. przeżyłem i nogi nie straciłem. 😉


Żeby było wiadomo, kto jest BIG BOSS a kto jeszcze śpi z misiami!

Teraz kolejne wyzwania – Bieg Rzeźnika a później wyrównanie porachunków z maratonem w Budapeszcie.

Stej Tjuns!
Prezio

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *