DZIKIE GSB vol.2 – BŁOTTOMAGEDDON

Kategorie BIEGANIE,BLOG,GSB,ULTRA0 Komentarzy

CZĘŚĆ 2 – BŁOTTOMAGEDDON
czyli nie taki dzik chojrak jak się go trochę rozmiękczy!

Jeśli na wzmiankę o Zenku podśpiewujesz sobie „… jak do tego doszłoooo .. nie wiem …” to wbijaj rychło do części pierwszej prologowej
DZIKIE GSB vol.1 – PROLOG

—————-
DZIEŃ 1 – POKORA MATKĄ DZIKA
22.06.2020 – PONIEDZIAŁEK
Plan dotrzeć do Cisnej na 64km

Wołosate – najdalej wysunięta na południe zamieszkana miejscowość w Polsce – punkt początkowy, strefa zero, start w nieznane, mekka szlakowych wariatów. Dobijamy na miejsce około 3:40 i parkujemy pod dachem przy szlabanie – jest ciemnawo ale poranek powoli przegania noc. Na szczęście woda z nieba przyhamowała i tylko lekko kropi. Mam chwilę czasu na jakieś szamanko, nawodnienie i przebieranko. Mimo zmęczenia z podróży bom nie zmrużył nawet oka, cały chodzę z emocji –  JACIEEEE to TU – zaraz zacznie się przygoda. Wy biegacze wiecie o co chodzi – co człek czuje przed wystrzałem i komendą START!

Dawać mnie tu to GieeSBeee !!!

Jest przyjemnie ciepły chłodek – trochę wilgotno – w końcu leje tu już ponad miesiąc – pakujemy wszystko do plecaków i startujemy asekuracyjnie w kurtałkach –  na nogi w ostatniej chwili naciągamy przeciwdeszczowe spodnie. Z oddali nadciągają światełka – to grupa chłopaków z bagażem na lekko też biega sobie po szlakach GSB od 3 dni – szybka wymiana zdań i rzucają, że oni dzisiaj chcą dotrzeć do Komańczy  … szacuneczek bo to za jakieś 95km więc nasze miny są nietęgawe 😉
Życzymy im powodzonka i polecieli … my jeszcze szybkie przywitanie z czerwoną kropką i fociaczki, ostatnie namaszczenie przez Dejwa i LET’S THE JOURNEY BEGINS!

Basteeek dawaj bo to ostatni autobus do Ustroniaaaaa!

4:05 – z lekkim opóźnieniem startujemy jak te dziki w parawany na plaży w Mielnie – na wesoło bo przerażenie maskujemy pod standardowymi heheszkami. Na odchodne machamy Dejwowi co nas tu tak bezczelnie zostawił i prosimy coby dał znać naszym lubom i ekipie, żeśmy startnęli .. no bo zasięgu to tu Panie nie uświadczysz.

No i żeśmy polatali – po pierwszych może 400 metrach robimy postój ! No ale nie na herbatkę tylko przez to, że pod wszystkoszczelnymi spodniami leje się z nas jak na saunie – szybki striptiz i już ich nie mamy na girach – zresztą okazało się, że te spodnie to była najbardziej nieprzydatna rzecz na szlaku, która tylko zajmowała miejsce – warto zapamiętać.

Ten asfalt to tak do końca wylany ???

No to sobie dreptamy z asfaltu w lewo w kierunku przygody. Początek przyjemny, taki w sumie wyasfaltowany ten szlak czerwony, wokół nieśmiało pojawia się magia Bieszczad w postaci zieleni, rzeczki Wołosatki, resztek cmentarza i tabliczek drogi krzyżowej …. 

Z lewa wieje, z góry pada – dzikom taka aura się na spacer nada!

Ciesząc się jak dzieci w lunaparku, docieramy do Przełęczy Bukowskiej, gdzie w wiacie przed podejściem ponownie narzucamy kurtałki, bo zaczęło wiać niemiłosiernie. Wychodzimy na otwarte pole a tam wieje, leje i do domu daleko (za to do Ukrainy 3 kroki ale byłem w marcu w cudnym Lwowie i wystarczy 😉 )

Masa złorzeczenia i przekleństw @@$%W$E@!

Miały być piękne widoki z Połonin a mamy gęste mleko dookoła. W takich warunkach zaliczamy Rozsypaniec i Halicz (chyba najwyższy punkt tego dnia ok. 1333mnpm). Koło Tarnicy przelatujemy jak rosyjskie MIG-i, bo kij widać a po co nadrabiać te kilkaset metrów dla tak pięknych widoków gdzie dodatkowo schodki drewniasto-kamieniaste psują całą zabawę.

Zakochałem się w połonińskich widokach – widać po moim uśmiechu ?

Ciśniemy przez Szeroki Wierch byle tylko uciec z tej Połoniny a to się dłuży i dłuży bo do przodu widać tylko na kilka metrów … a tu kurka jeszcze dwie dupniaste połoninki przed nami! W Ustrzykach meldujemy się przed 9-tą i dopadamy do sklepu po pierwsze zasłużone BRO. Tam gawędzimy z chłopakiem kończącym GSB, który raczy się śniadaniowym kefirem a ten sprzedaje nam patent na suche stopy w workach foliowych 😉 Dodatkowo parka, która chwilę wcześniej wyszła podobno też była z Tychów .. takie początki świetnych spotkań na szlaku.

Stacja pod wezwaniem chmielowego nawodnienia

Po szybkiej regeneracji żywieniowo-chmielnej wdrapujemy się na Połoninę Caryńską znaną ze swych pięknych widoków … których my dalej nie uświadczymy. Mamy powtórkę z rozrywki – łeb urywa, siąpi i wuja widać a my pozapinani jak eskimosi bawimy się w Usaina Bolta i chcemy to jak najszybciej przelecieć.

Ustrzyki to w kierunki tej białej czeluści ???

Na pytanie – Jak się Bastek bawi? – Odpowiadamy – Ambwiwalentnie!

Wiating – czyli dalej zimno i wieje ale przynajmniej słońce nie praży w głowę 😉

Na zabiegu zahaczamy o wiatkę – mieliśmy coś tam sobie na ciepło podgrzać ale mokro i telepka się włącza więc rezygnujemy. Humory już mamy mniej tęgie niż z rana.

Przeskakujemy przez Brzegi Górne i witamy się z Połoniną Wetlińską. O ile wcześniej jeszcze było trochę kamoli i stabilności to teraz mamy istny BŁOTTOMAGEDDON!!! Na podejściu ciężko, na zejściu zapomnij o zbiegach. Taplamy się jak prosiaki na wybiegu – tempo żadne a sił coraz mniej.

Kolejne GSB robimy w Kambożdży – podobno jest łatwiej 😉

Błotne spa dla racic wersja bieszczadzka

Szerokim łukiem omijamy sławetną Chatkę Puchatka, która jest w remoncie. Jesteśmy pod wrażeniem faceta z dzieckiem niesionym na barana – my tu z dwoma kijkami uprawiamy niezłą ekwalibrystykę, żeby się utrzymać i nie liznąć a on hardo w taką masakropogodę, z ręcami do góry i dzieciakiem na karku ciśnie przez błota – SZACUNECZEK!

Kochajmy asfalt, tak szybko się kończy …

Wreszcie zaczynamy zbiegać .. a raczej zsuwać się w kierunku Smerku (czy Smereku?) – ja zaliczam piękny upadek całym bokiem w muł szlakowy (1 do 0 dla mnie) – jesteśmy wyziębieni, wygłodniali a na domiar złego niebo zrobiło się czarne a w oddali zaczęły się jakieś pobłyskiwania…

Otwieram naszą wywrotkową rywalizację klasycznym liźnięciem na dupobok..

Most do cywilizacji …..

… docieramy do wioski ciągnąc obłocone nogi po asfalcie – w pierwszym pit-stopie „Przystanek Smerek” siadamy pod parasolkami, wciągamy przekąski i zamawiamy po piwku. Po kilku chwilach zaczynam się telepać i zakładam dodatkowego rashguarda na siebie … z góry coraz mocniej leje. Nasza determinacja mega osłabła – do Cisnej mamy jeszcze jakieś 16 km a jest już 17 godzina, nogi wchodzą w tyłki … z rezygnacją decydujemy się tu już zostać i pytamy o noclegi. I tu ZONK, bo właśnie ostatni pokój zajęła męska ekipa, która przyszła zaraz po nas … nosz ghrrrr. Ale na ośrodku jest namiot do wynajęcia i dostajemy propkę aby w nim zamieszkać …. nosz ino jak? Coraz bardziej nas telepie, jesteśmy mokrzy, ubłoceni i wychłodzeni – plan wprawdzie zakładał spanie na dziko ale już nam przeszło 😉 ….. już chcemy wydzwaniać po całej okolicy w poszukiwaniu lokum a tu szczęście – chłopaki jednak rezygnują i wbijamy na ich miejsce do pokoju DeLux typu PRL. Ale wszystko czyściutkie, schludne i cieplutko!!! Liżemy szybko rany (stopy to małe kalafiory pomarszczone jakby miały po 200 lat) , rozwieszamy wszystkie rzeczy i szamamy na dole pyszny chleb ze smalcem i megaśne kotlety – tego nam było trzeba.

Polski kawior z ośmiorniczkami … mmmmmm

Sucho i ciepło …… jak w dzikowym barłogu!

Z całego serducha polecamy „Przystanek Smerek” – fajowska szefowa, pyszne żarełko i dach nad głową !!! 😉 Sama ona przyznała, że pierwszy raz leje tu już ponad miesiąc….

No cóż plan nie do końca udany ale założenie de minimis było robić po 50km a jesteśmy na 48km więc biedy nie ma 😉 Pierwsze koty za płoty, deszcze i kleszcze – nie dalibymy rady cisnąć jeszcze 😉
Ostatkiem sił wyklepuję pierwsze podsumowanie na FB Ultradziku żeby świat wiedział gdzie dziki zaniosło i odlatuje w sen …..
Konkluzja na dziś – myślałem, że będzie to szybciej szło bo co to 50 km jak my treningi z rana robimy po 20-cia, że spokojnie dociśniemy do Cisnej … jednak na potęgę natury nie ma mocnych – zlało nas sowicie a po grząskim gruncie nie szło biegać tylko trzeba było walczyć o życie …. jutro będzie lepiej 😉

DAY ONE COMPLITED – ok.48km, 13h, ok.2300 m

—————-
DZIEŃ 2 –
TRYB BOHATERA
23.06.2020 – wtorek
Plan dotrzeć do Komańczy na ok. 97km

Oj spało się jak małe prosiątko pod ciepłym nawozem – mieliśmy ruszyć kole 5-tej rano a dopiero o 6-tej podnoszę powieki. Ale nic – parafrazując naszą byłą premier – ten sen nam się po prostu należał! Po wczorajszym łomocie i wodnym spa dla stóp człek całkiem ruchawy więc raźno szykujemy się na kolejny wpierdyl. Przynosimy rzeczy z kotłowni, zakładamy … a tu wszystko mokre aż kapie – jak wczoraj .. brrrrr – skarpetki mam na zmianę więc leci góra sudokremu i suche onuce i do butów PLUM …. I po suchych stopach. A zakładał ktoś kiedyś mokre majtasy i koszulki na siebie? No to my właśnie je zakładamy – na zewnątrz leje więc nie ma sensu moczyć drugiego suchego kompletu z plecaka … pierwsze trudne wybory na szlaku.

Poooooszły dziki w paśniki….

Przedsmak wodnych przepraw ….

7:15 dziarsko wychodzimy pod prysznic na zewnątrz i ruszamy na Fereczatę – szlak to płynąca rzeczka – plus jest taki, że nie trzeba omijać kałuż błotnych … bo innej drogi nie ma. Jet trochę kamyków więc wielkiej biedy nie ma. Na Okrągliku odbijamy się od granicy Słowackiej w prawo choć nie do końca na pewniaka bo tutaj szlak czerwony leci w 4 strony (2 nasze i 2 sąsiadów).

EEEeeeeemiiiiigroooowaaaałeeeeemmm …..

Morsowałem 😉

Puszczam Ultradzika przodem w razie jakiś nieprzewidzianych głębin …. 😉

Później jakieś 5km rollerkosterem raz w górę, raz w dół – zaczynają się pojawiać pierwsze nieśmiałe strumyki do przeprawy. Pogoda dramat – siąpi i duje. Z Małego Jasła  mimo grzęzawiska na zbiegu zaczynamy powoli oswajać się ze stabilizacją i aktywujemy tryb „BOHATER” – byle szybciej, byle dalej, byle ryjkami w dół. Nigdy nie rozumiałem jak można używać kijków na zbiegach …. a tu powoli zaczynam być w tym mistrzem. O ile wczoraj było cienko to dziś jest dramat – toniemy w błocie. Nawet po płaskich odcinkach nie da się szybciej iść – krok do przodu to pół kroku do tyłu przy wyciąganiu buta z mułu i łapaniu równowagi….
Wreszcie z zieleniny wyłania się sławetny mostek rzeźnicki – a za nim Cisna!

Bastek – łapiemy najbliższą ciufę w Beskidy!!!

Powrót do ultra korzeni 😉

Cisna – teren znany i zawsze tu wracam z sentymentem – to tutaj zaczynałem moją ultra przygodę z pierwszymi ultramaratonami Bieszczadzkimi i Rzeźnikiem gdzie Dejw musiał mnie ciągnąć za rękę, bo marudziłem jak mały prosiaczek– to tutaj czają się Biesy i Czady – to tutaj stoi najbardziej klimatyczna jadłodajnia w Bieszczadach – Siekierezada.

Ten klimat 😉 … ale czekaj, czekaj …. a czaszek z dzika to tu nie potrzebują ..???

Lord Of The Siekieras

Wpadamy do środka pomiędzy diabły, czaszki i siekiery na gorrrącą przepychotkową pomidorówkę, która rozgrzewa nam brzuchy i zimnego browara, który studzi nasze głupie pomysły na kolejne wyzwania 😉 Próbujemy się coś podsuszyć ale zostawiamy za sobą jedynie wielkie jeziorko pod ławami. Taki krótki przystanek naprawdę może postawić na nogi – zawsze wspominamy UTM173 gdzie ciepłe zupki na punktach robiły naprawdę dobrą robotę!

Ciepła zupa – to nic innego niż ultraski sok z gumijagód

Wyruszamy na kolejne 30 km odludzia, które ciągnie się, aż do Komańczy – nic tylko góry, lasy i szlak – cóż więcej można chcieć. Deszcze niespokojne na szczęście ustały, błoto zostało, ale doszły wezbrane strumienie chcące wyrwać dzikom raciczki. Zaliczamy Wołosań i Jaworne – a naokoło pojawia się coraz więcej drewnianych krzyży – to ślad działaniach wojennych z 1915 roku – będą nam one towarzyszyć  długi czas bo działo się w tych Bieszczadach bardzo dużo w tamtych czasach. Dodajcie do tego ciszę i baśniową mgłę …… jest KLIMAT.

Dziwne te oznaczenia czerwonego szlaku teraz robią … 😉

Ich oczom ukazał się las … krzyży

Ty lepiej szukaj szlaku czerwonego ..;)

Zadanie na dziś – znajdź dzika!

Ludzi zero od rana nie licząc Cisnej – w pewnym momencie słyszymy z oddali zbliżające się dzwoneczki  patrzę na Bastka czy on też to słyszy … jakiś baca tu lezie czy co? Okazało się, że to sympatyczna starsza parka turystów, dzwoniła sobie dzwoneczkiem żeby się lepiej wędrowało – ostrzegają nas przed jeziorkami Duszatyńskimi, że są prawie nie do przejścia po tych ulewach – pięknie.. będziemy nurkować.
Wpadamy na przełęcz Żebrak – jest przystanek, ale kursów do góry nie mają ..ehh. Jest też ostrzeżenie przed „dźwiedziami” – no co Wy misie są fajne – Puchatka żeście nie oglądali!?! 😉

Magia szlaku …

Pfff – mi żonka też mówi MISIU 😉

Wdrapujemy się wyżej i ok 16-tej docieramy na Chryszczatą . Tam robimy krótki popas w klimatycznej wiatce – mamy batoniki i coś małego na rozweselenie 😉 Gazu nie odpalamy – jakoś szkoda nam czasu na cały ten ambaras. Powoli wraca  nam dobry humor bo zostało już tylko 12km i to głównie w dół.

Chryszczscszcszcszcz brzmi w trzcinie !

Baco – czy dzika się pierze? Pierze, pierze … tylko się nie wykręca.

Dzik w swym naturalnym środowisku

No to dzida … wokół dalej las krzyży – robi się mokro pod stopami a to znak, że dotarliśmy do przeuroczych Jeziorek Duszatyńskich. Miejsce jest jak wyciągnięte z bajki tudzież sagi o trollach, krasnalach i wodnych rusałkach. Zostajemy tu na krótki odpoczynek by nacieszyć oczy … a mnie olśniło, że to jest  właśnie to! To jest to miejsce o którym wszystkim opowiadam a które pamiętam z początku Biegu Rzeźnika – noc, rządek czołówek na szlaku i nagle wyłania się parująca tafla wody odbijająca te światła (bo niejako obiegało się je po dwóch stronach) – czysta magia ultra!

Maj Preszszszeeeesssssssss

tup tup tup …. cześć dziki .. tup tup tup

!!MA-GICZ-NIE!! Brakuje tylko wodzianek od Wojewódzkiego!

Tutaj chwilę gawędzimy z jednym turystą (trzecim i ostatnim jakiego dzisiaj spotkaliśmy – taki tłok na szlaku) by tuż za rogiem stanąć na brzegu rwącego i dość szerokiego potoku – woda zapierdyla jakby leciała na wyprzedaż do Biedry – no to przełazimy – przynajmniej się nogi z błota obmyją 😉 Kończyny chce wyrwać z przegubów – może to na fotach i filmach tak nie wygląda ale to nie lada sztuka z ciężkim plecakiem na plecach szukać dna na śliskich kamieniach , gdy nurt chce Cię położyć jak Nejmana na macie. Strumyków, co jeden gorszy, jest chyba ze 4 co jakiś czas – ale udaje się je sforsować bez strat w dzikach.

Zwięzły Rezerwat 😉

Bastek – miszcz rwących przepraw

Yeeaaaahhh – skarpetki wyprane !!!!

Jak mówię, że woda była po same jajka to wcale nie przesadzam 😉

Docieramy do długiej, nudnej asfaltówki, a na moście żegnamy się z Karpatami Wschodnimi (wchodząc na pasmo Beskidu Niskiego) i przeskakujemy jeszcze jeden błotnisty pagórek.

Żegnajcie Karpaty, witajcie .. Karpaty 😉

Wyszli z buszu w cywilizację….

Godzina 19:00 – łelkomtu in Komańcza – szukamy lokalu PTTK, bo podobno klimatyczny (Leśna Willa PTTK) – wbijamy pytając o kąt do spania – wchodzimy a tam cała sala wypełniona jakimiś smutnymi mięśniakami – pomyliłem ich chyba z inną grupą z pierwszego dnia i krzyczę – „cześć chłopaki ..dotarliście!!! ….odpowiedział mi tylko jakiś dziwny pomruk niezadowolenia … WTF???

Jest i dzikowa willa ….

…i to co dziki lubią najbardziej – WYŻERKAAAAA!!!

Ogólnie cały lokal zajęty ale dostajemy drewnianą budkę w sam raz dla takich sierściuchóff jak my – rozwieszamy mokre ciuchy z małą nadzieją na zmianę ich stanu skupienia, bo szopka nie ogrzewana a my wyglądamy w niej jak dwóch kloszardów na wakacjach. Grunt, że jest się gdzie umyć i co wszamać.  Uderzamy do jadalni – dziewczyny z obsługi przemiłe – mimo, że już dawno po wydawcę to wyczarowują dla nas przepyszniasty żurek, który Bastek szybko spierniczył soląc sobie go całą solniczką (tak, tak – wypadła zakrętka) 😉 Spotykamy dwóch ziomków, z którymi idzie fajnie pogadać o górach (jeden wyciągnął drugiego na dłuższą górską poniewierkę) 😉 Połoniny z racji widoków im odradzamy 😉

W lokalu jakaś dziwna akcja z tymi mięśnio-osiłkami – jakieś fochy i pretensję do dziewczyn z obsługi, że oni z Warszawy i że zapłacili za lokal a tu butki im przemokły i nie mają gdzie wysuszyć a dodatkowo nikt im drewienek na ognisko nie narąbał … noszszsz kufa same byki i nikt nie umie pomachać siekierą??? No nic – nie znamy sytuacji się nie mieszamy ale atmosfera była lekko mówiąc GĘSTA! My polecamy Leśną Willę – fajna miejscówka, ludzie życzliwe, żarełko smaczne.
No a nasza chatka … tak miało być – chcieliśmy spontana to jest przygoda 😉 I tak pozawijani w śpiwory jak te larwy motyla zasypiamy, by rano wykluć się na kolejne napierniczanie! 😉

Dzikowa kryjówka wieczora drugiego…

Dobranocka, siusiu i do spania …. wersja dla sierściuchów

Konkluzja na dziś – można powiedzieć, że 20% drogi za nami – czuć już zmęczenie, świeżość w kroku już nie ta – chociaż woda z nieba i szlauf z potoków skutecznie nas orzeźwiał. Stopy coraz bardziej zniekształcone po całodziennej kąpieli – oby jutro naparzało ze 30 stopni w cieniu i wszystko wysuszyło! 😉 A czy naparzało tego dowiecie się z kolejnej części, która już niebawem zagości na internetach!

DEJ TU AKOMPLISZ– ok.48km (96km szlaku), 12h, ok.2100 m

A jak chcesz możesz posłuchać podkastu, gdzie panowie dzikokwie rozprawiają przy mikrofonie i wodzie niegazowanej o szalkowych przygodach !

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *